- #Opinie
- Publikacja:
Polska musi uniknąć pułapki masowej imigracji
W ostatnich dniach media zalały relacje z płonącej Francji. Obrazy miast dewastowanych i terroryzowanych przez grupy imigrantów i ich potomków. Plądrowane sklepy, podpalane biblioteki, samochody, ratusze, nawet komisariaty policji. Na ulicach panuje kompletny chaos i przemoc, a rodowici Francuzi nie wychodzą z domów z obawy o swoje życie.
Jaka jest przyczyna tych zajść? Prezydent Macron po wielu rozmowach ze swoimi doradcami ogłosił ostatnio, że powodem zamieszek są „gry komputerowe i błędy w wychowaniu”. Nie trzeba być ekspertem, żeby czuć, że to wyjaśnienie nie oddaje istoty rzeczy. Co więc tak naprawdę dzieje się we Francji i szerzej — w Zachodniej Europie?
Aby to zrozumieć, trzeba cofnąć się do początku. Po II wojnie światowej państwa Europy Zachodniej zaczęły przyjmować imigrantów, aby skorzystać z taniej siły roboczej przy odbudowie z wojennych zniszczeń. Z roku na rok do Francji, Angli, Holandii, Szwecji, zaczęło przybywać coraz więcej imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Na początku wielu „gospodarzy” spodziewało się, że ci przybysze kiedyś wrócą do siebie. Tak się jednak nie stało, a strumień imigrantów z biegiem czasu urósł do niekontrolowalnych rozmiarów, osiągając apogeum w II dekadzie XXI wieku. W kulminacyjnym 2015 roku do Niemiec wjechało 1,5 miliona imigrantów! Pozostałe kraje również stały się celem potężnej migracji. Tak ogromny napływ ludzi w krótkim okresie siłą rzeczy musiał zmienić strukturę tych społeczeństw i wywołać tarcia.
Co wobec tego zjawiska zrobiły władze krajów-gospodarzy? Zastosowały zgodną retorykę: przyjmowanie uchodźców to nasz moralny obowiązek — mówiły ustami polityków i dziennikarzy. Ci ludzie uciekają przed wojną. Nie bądźmy samolubni, dla wszystkich starczy miejsca. Takie argumenty były wzmacniane poczuciem winy obywateli państw postkolonialnych za ich niechlubną przeszłość. W Niemczech tę winę wywołało dodatkowo poczucie odpowiedzialności za Holokaust. Przyjmowanie „uchodźców” było więc postrzegane przez wielu Europejczyków jako możliwość historycznego zadośćuczynienia, wynagrodzenia krzywd. Nikt głośno nie zastanawiał się przy tym, dlaczego za swoje historyczne grzechy nie chcą pokutować na przykład kraje arabskie, takie jak Katar, czy Zjednoczone Emiraty Arabskie, które dla uchodźców całkowicie zatrzasnęły swoje drzwi.
Szybko się zresztą okazało, że w rzeczywistości tylko niewielki procent przyjezdnych stanowili prawdziwi uchodźcy, czyli osoby naprawdę uciekające przed wojną. Ogromna większość przyjezdnych kierowała się wyłącznie względami ekonomicznymi. Jednocześnie imigranci błyskawicznie uczyli się, jak wykorzystywać dziury w systemach azylowych państw, niszcząc swoje dokumenty, podając się za obywateli krajów ogarniętych wojną, czy też zaniżając swój wiek, by uchodzić za „dziecięcych uchodźców”. Problem powiększała zupełna bezradność państw wobec osób, którym odmówiono azylu i nakazano wyjazd z kraju. Jak się okazało, niemal wszyscy ci ludzie po prostu ignorowali oficjalne nakazy, osiedlając się nielegalnie w europejskich miastach i na przedmieściach.
Mimo świadomości tych zjawisk, kraje Europy Zachodniej całymi dekadami przyjmowały imigrantów, nie weryfikując ich pochodzenia, nie stawiając warunków, nie określając limitów, nie zastanawiając się nad ryzykiem i skutkami. A skutki ujawniły się w bolesny sposób. Te najbardziej odczuwalne miały postać islamskiego ekstremizmu, objawiającego się zamachami w głównych miastach europejskich: Madryt 2004, Londyn 2005, Paryż 2015, Bruksela 2016, Manchester 2017 - to daty i miejsca ataków terrorystycznych, w których łącznie zginęły setki przypadkowych osób. Te zdarzenia, jak masakra w paryskiej redakcji Charlie Hebdo, spowodowana opublikowaniem karykatury Mahometa, elektryzowały opinię publiczną przez jakiś czas. Ale nie skłaniały rządzących do zajęcia się realną przyczyną tych zajść — różnicami kultur.
Kolejne starcie cywilizacji nastąpiło na gruncie stosunku imigrantów do kobiet. Okazało się bowiem, że w krajach takich jak Szwecja, gdzie wykładniczo wzrosła populacja imigrantów, liczba napaści na tle seksualnym pobiła wszelkie rekordy i w 2008 roku kraj ten odnotował najwyższą na świecie liczbę gwałtów w przeliczeniu na 100 tys. obywateli — nie licząc Lesotho.
Szwecja nie była tu wyjątkiem. W 2015 roku w Kolonii w Niemczech, podczas świętowania Nowego Roku na głównym placu miejskim 2 tysiące imigrantów obrabowało i napastowało seksualnie grupę około 1200 kobiet. Sprawa okazała się podwójnie skandaliczna, gdy wyszło na jaw, że niemiecka policja skrzętnie ukrywała przed opinią publiczną te wydarzenia i pochodzenie sprawców — oczywiście zgodnie z linią polityczną niemieckiego rządu, który nieprzerwanie propagował ideę, że napływ imigrantów to dla Europy wyłącznie szansa i dobrodziejstwo. Zgodnie z tym kierunkiem w Szwecji na przykład gwałt dokonany na kobiecie przez grupę imigrantów z Erytrei opisywano w mediach jako „atak grupy Szwedów”. Niemcy również nie podjęli żadnych systemowych działań. Za to próbowali walczyć ze skutkami: w 2017 roku w Berlinie, podczas imprezy noworocznej, miasto zorganizowało przy Bramie Brandenburskiej „bezpieczną strefę” dla kobiet, które w ten sposób mogły świętować, nie obawiając się o ryzyko gwałtu...
Jaka była reakcja społeczeństw tych państw na nowe zagrożenia? Mimo wielkich wysiłków rządzących, malujących imigrację w samych różowych kolorach, zwykli ludzie naturalnie zaczęli odczuwać strach i rosnącą nieufność do przybyszów, co potwierdzały kolejne badania opinii społecznej. Politycy jednak cofnąć się nie mogli i nie zamierzali. Dlatego też każdemu, kto wyrażał publicznie swoje zaniepokojenie niekontrolowaną imigracją lub domagał się zatrzymania tego procesu — automatycznie przypinano łatkę rasisty i ksenofoba. W tej kampanii oszczerstw polityków wspierały usłużne mainstreamowe media i pozarządowe organizacje, promujące „otwarte granice”. W nagonce na sceptyków „integracji” nie oszczędzano nikogo, nawet statystyków, którzy podawali suche fakty i wyliczenia pokazujące, że przy tym tempie przyrostu populacji imigrantów, rodowici Francuzi, czy Anglicy za kilkadziesiąt lat staną się mniejszością we własnych krajach.
Wykreowana przez rządzących polityczna poprawność sprawiła, że opór społeczny wobec masowego napływu imigrantów był niewystarczający, by zatrzymać ten proces. Dodatkowym czynnikiem, który ten opór utrudniał był upadek wartości zachodnich Europejczyków, którzy przez ostatnie 200 lat stopniowo wyrzekli się swoich chrześcijańskich korzeni. W rezultacie bronili się przed napływem „najeźdźców” słabo, bo nie mieli już idei, za które byliby gotowi walczyć. Jak ma dostrzec zagrożenia z napływu obcej kultury człowiek, któremu jako jedyne wartości wpojono takie pojęcia jak „różnorodność”, i „inkluzywność”? I który granice państwa traktuje nie jako gwarant bezpieczeństwa, ale jako przyczynę wojen?
Od kulminacji napływu imigrantów w 2015 roku minęło już 8 lat, ale w dalszym ciągu nie widać refleksji wśród politycznego establishmentu Europy Zachodniej. Nie podejmuje się w ogóle dyskusji o tym, ilu nielegalnych imigrantów przebywa w Europie i jak wyegzekwować ich ekstradycję. Nie podejmuje się prób uszczelnienia granic. Nie wdraża się systemów rozpatrywania wniosków o azyl przed wpuszczeniem „uchodźców” do poszczególnych krajów. W konsekwencji Europa, którą znamy umiera. Różne badania pokazują, że w 2050 roku, przy utrzymaniu obecnego tempa imigracji, w Szwecji ponad 30% populacji będą stanowili muzułmanie. Już teraz w Londynie biali Europejczycy stanowią mniejszość.
Na tym tle polityka imigracyjna państw Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski, wydaje się nieporównywalnie rozsądniejsza. W 2015 roku nowy rząd prawicy nie zgodził się na przyjęcie do Polski „kwoty” imigrantów w ramach forsowanego przez Unię Europejską planu podziału 160 tysięcy imigrantów pomiędzy kraje Europy. W 2017 roku Komisja Europejska zagroziła Polsce, Węgrom i Czechom pozwem do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości za nieprzyjmowanie imigrantów, zaproszonych do Europy przez Brukselę i Berlin. Ta zdecydowana postawa Polski w tym zakresie trwa do dziś, mimo gróźb dotkliwych kar finansowych i szantażu ze strony unijnych urzędników.
Wobec tej presji polski Sejm zdecydował wczoraj, że wraz z wyborami parlamentarnymi na jesieni, Polacy będą mogli wziąć udział w referendum i wypowiedzieć się, czy są za, czy przeciw mechanizmowi przymusowej relokacji imigrantów. Wynik referendum ma dać nowemu rządowi mocny mandat do prezentowania stanowiska Polski w tej kwestii na niwie europejskiej.
Jakie ja mam zdanie na ten temat? Bardzo proste: ani kroku w tył. Polacy — tak jak dotychczas — powinni sami decydować, kogo chcą, a kogo nie chcą wpuszczać do swojego kraju. Nie jesteśmy zobligowani do łagodzenia efektów tragicznej i tchórzliwej polityki migracyjnej Brukseli i Berlina. Nie musimy wynagradzać historycznych krzywd, bo nie eksploatowaliśmy w dobie kolonializmu narodów Afryki, czy Bliskiego Wschodu. Nie powinniśmy się więc dać moralnie zaszantażować. W tym sporze to my jesteśmy na prawie, bo polityka migracyjna jest wyłączną kompetencją krajów członkowskich UE.
Osobiście nie chcę w Polsce obrazów, które obecnie widzimy we Francji i Niemczech. Nie po to wypracowaliśmy w Europie pojęcie wolności słowa, żeby we własnych miastach groziła nam śmierć za krytyczne słowa wobec Islamu. Nie chcę by polskie kobiety, bały się na ulicach o swoje bezpieczeństwo tylko dlatego, że przyjezdni z Afryki mają zupełnie inny od nas stosunek do tej płci. Nie chcę przyjmować osób, które będą korzystać z dobrodziejstw naszego państwa, a jednocześnie nim gardzić, dewastując — tak jak we Francji — mienie publiczne, atakując policjantów i strażaków na służbie. Nie powinniśmy zapraszać ludzi, którzy nie mają zamiaru się integrować i nie chcą respektować naszych zasad. Sztucznie forsowana różnorodność nie jest ideą, która jest mi bliska.
Kraje Europy Zachodniej pod wpływem masowej imigracji zmieniają się na naszych oczach. Wyzbywają się swojej tożsamości, przestają być gospodarzami we własnym domu, pogrążają się w chaosie. Uczmy się na ich błędach. Niech Polska pozostanie bezpieczna. Niech Polska pozostania kolebką europejskich wartości.